czwartek, 14 listopada 2013

Nie rozwijaj skrzydeł komuś, kogo chcesz trzymać na uwięzi.

Jesteśmy emocjonalnie powyłamywaną z życia, młodą de-generacją , która nie bardzo wie jak radzić sobie z pojawiającymi się cyklicznie wahaniami zwanymi Miłością, Zaufaniem i Szacunkiem do drugiego pokaleczonego. Nie mówiąc już o chęci rozmowy z kimkolwiek spoza naszego azylu zwanego daj mi spokój, myślę inaczej niż inni. Tak właśnie jest: jestem inny niż cała reszta - pomyślała cała reszta. Wystarczyłby nam tylko cynk, że jeśli wypełzniemy z naszego zadymionego szlugami i zagraconego niepotrzebnym ścierwem pokoju i pójdziemy złapać trochę brudnego od świeżych spalin powietrza do miejsca gdzie będą inni ludzie, nieznajomi i nie daj Boże trzeba będzie z nimi rozmawiać, od razu załącza nam się mechanizm obronny, jakiś społeczny antywirus, blokujący dostęp do podstaw komunikacji, zakamarków myśli, które moglibyśmy przekazać,  aktualizujący się z każdą zadaną naszemu sercu czy ambicjom raną. Więc co? Odpalamy szluga i otwieramy komputer. Przecież tam życie tętni! Godziny mijają. Nie zauważasz, że wszystko co posiadasz w zasięgu ręki daje skutek odwrotny do zamierzonego. Lepszy kontakt? Więcej czasu? Potrafisz wszystkie swoje żale, troski i obawy wyłożyć na tacy dla milionów użytkowników na fejsie, zupie czy twitterze, a nie potrafisz zaufać drugiej osobie. Internet miał znieść granice kontaktów z ludźmi, a okazało się, że sam ograniczył je do maksimum. Im mniejszej liczbie osób ufasz, ba, im z mniejszą liczbą osób rozmawiasz, tym jesteś bardziej bezpieczny. Uwaga, zagrożenie, lepiej załóż słuchawki, albo porysuj zygzaki palcem po ekranie wyświetlacza. Przecież chodzi tu o twój komfort. Tak egoisto! Liczysz się tylko ty i żeby przypadkiem nie zaczął się jeszcze liczyć ktoś inny, bo będziesz musiał się nim przejmować. A to przegrana. Znasz ten algorytm. Wszystko sprowadza się do cierpienia. U tych najbardziej zaawansowanych  system przeszedł taką ewolucję, że nie ufa już nawet samemu sobie. Konflikt serologiczny mózgu, serca, pamięci, decyzji,  istna wojna domowa. Niech króluje anonimowość i własna dupa. Powodzenia, drogie Pokolenie Nic śmiertelnie chore na wyjebanizm.

środa, 13 listopada 2013

#8

Nie bardzo wiem gdzie ostatnio zostawiłam swój mózg. Wiem natomiast, że nie mam przez to żadnych wyrzutów sumienia. Na razie.
Bo jedyne wyrzuty na jakie będzie mnie w tym momencie stać to te z poturbowanego i cholernie obolałego żołądka. Powieki otwierają się nagle, przelęknione, minimalnie wyrywając ciało do tyłu i robiąc niewyobrażalny łomot gdzieś z tyłu czaszki. W środku wyczuwam jeszcze powolne obroty pijackiej karuzeli sugerujące mi, że etanol w moich żyłach tli się jak cichy skurwysyn i już niedługo pozostawi po sobie wspomnienie tak dobitne, że zechcę zmienić swoje życie, z całkowitą abstynencją jako punkt pierwszy. Podnoszę się z łóżka, robiąc to chyba trochę zbyt gwałtownie, bo robi mi się niedobrze. Sprawdzam swój stan, przyglądając się odbiciu w lustrze – koszulka założona poprawnie, szkoda tylko, że na lewej stronie. Na twarz wolę jeszcze nie patrzeć. Mam dwie ręce i dwie nogi, jest okej.  Wyjmuję z paczki odliczonego na jutro papierosa. Ten, podpisany jako weltschmerz szlug doskonale nadaje się na dziś. Z lekkim trudem odszukuję klamkę od drzwi balkonowych, obawiając się, że coraz gęściej pojawiające się mroczki i pobłyskujące cekinki pod powiekami doprowadzą mnie w końcu do omdlenia. Boję się tym bardziej, że jestem sama w pustym mieszkaniu. Nikt nie chce umierać w samotności. Nawet na kaca. Otwieram drzwi okienne, stawiam bose stopy na zimnej, chropowatej powierzchni cementu, a ostre, listopadowe powietrze tnie po twarzy niewyobrażalnym złem. Pomaga.
  W głowie kołaczą mi się pojedyncze ujęcia, które tworzą dosyć dziwną mozaikę, co zaczyna mnie krótko mówiąc przerażać. Zaciągając się pierwszą, paradoksalnie ożywczą porcją zabójczego dymu z całym przekonaniem podsumowanym wczorajszymi wydarzeniami stwierdzam, iż ta cała wspaniałomyślna paplanina o tym, że prawdziwie kochający będzie w stanie odejść i dać drugiemu być szczęśliwym z kimś innym, lub w ogóle wmawianie sobie, że patrzeć na czyjeś szczęście kosztem swojego jest rozkosznie szlachetne i na pewno tak się da. Ba! Jeszcze można poczuć się lepiej dzięki temu, bo przecież się kocha prawdziwie - stwierdzam, że jest to krótko mówiąc gówno prawda. Prawdziwa miłość to prawdziwa miłość, jest podzielna tylko na dwa. Nie ma w niej żadnych wyborów. Nie ma kochania z widzenia. Nie ma kochanek, miłości platonicznej i wzdychania do pełni księżyca, bo to co zakazane ma prowokujący charakter. Miłość ma sama się udowodnić.
Prawda jest taka, że chociaż wszystko może być spisane na straty, nie lubimy postawić kropki i pisać dalej. Uwielbiamy za to skreślać, poprawiać, dopisywać notki na marginesach, wytłuszczać wyrwane z kontekstu słowa, wyłącznie po to, by nadać sens tylko taki jaki byśmy chcieli, żeby był. By dać sobie coś co usprawiedliwi nam niemożność zerwania łańcucha z przeszłością. My tak naprawdę nie chcemy żadnej wolności. Potrzebujemy zależności, zazdrości, pilnowania i ograniczonego wyboru. Tylko wtedy wiadomo co robić.