wtorek, 28 października 2014

Wszystko dobre co się kończy po mojemu

Ciche, rytmiczne, tłumione przez gumowe podeszwy kroki prowadzą mnie przed siebie. Wyszłam jakąś godzinę temu, a dopiero teraz zaczęły do mnie docierać bodźce ze świata poza moją głową. Jestem już poza miastem. Powietrze pachnie przyjemnie, chyba mirabelkami i dziką różą, a wieczór bije tym co w późniejącym lecie najpiękniejsze - intensywną czerwienią nieba, różowo-fioletowym odcieniem tysiąca pozszywanych złotem bezowych chmur, wolno zachodzącym ogromnym słońcem i spokojem. Spokojem cicho dogasającego i wymęczonego upałem lata. W końcu. Dziś jest ostatni dzień sierpnia i jestem pewna, że kiedy wrócę do mieszkania i zerwę kartkę z obleśnego kalendarza, który wcisnął mi jeszcze bardziej obleśny kominiarz, za symboliczne dwa-do-gorzały-złote, coś się skończy. Że jutro rano obudzę się, będzie lało, będzie zimno, będzie szaro, zwiędną liście, umrą świerszcze, a chandra, depresja, niedojebanie mózgowe, skolioza rzeczywistości i paraliż sensu życia tylko czekają na dwunastą w nocy, żeby się przedrzeć przez najmniejszą szparę pod dachem, przez mikroszczeliny w styropianie, pęknięcia w ścianie i zagnieździć się znów, najgłębiej w kręgosłupie i  i mierzić mnie aż do wiosny.
Ale na szczęście do domu nie wracam, a jutro... nigdy nie nadejdzie.


piątek, 12 września 2014

Dla Oli



„Rozumiem Cię”. Dwa słowa, które słyszę od Ciebie tak często, że czasem się zastanawiam – jak duże może być prawdopodobieństwo, że dwie osoby mieszkające bardzo blisko siebie mogą wzajemnie prawie doskonale rozszyfrowywać swoje poplątane mechanizmy odbierania świata. A my tak mamy. Kodowanie i dekodowanie. Własnościowa enigma. Budowanie własnego hasła i zgadywanie go bez zająknięcia.  Dwa słowa spajające grząski grunt pod nogami i dające pewność, że się zaraz nie przewrócę z nieogarnięcia. Mur beton wiesz o co kaman. Mogę iść dalej. Mogę mówić dalej.
  Rozmowa.  Osiemdziesiąt pięć tysięcy sto dwadzieścia trzy wysłane dymki na facebooku, z sześć tysięcy  dwieście smsów, drugie tyle minut wiszenia na telefonie. Czy to dużo? Ciągle za mało. Są spacery. Czynność wyuczona. Naturalna. No bo jak inaczej nazwać włóczenie się bez celu przez cztery w porywach do pięciu ulic, ciągle tych samych? Ta sama ustalona trasa. Te same punkty zapalania papierosa. Te same tematy. Wspaniale! Jak ja uwielbiam z Tobą spacerować i rozmawiać! Wyrzucać słowa, słuchać ich, powtarzać, krzyczeć, śpiewać je, rozumieć je, wkurwiać się na nie, barwić i zabarwiać, tak cudownie się Ciebie słucha i cudownie się Tobie opowiada. Bez wątpienia to rozmowy nas łączą.  Gadamy. Chodź pogadać. Opowiedz mi coś. Mów do mnie. Za dziesięć minut runda. Ogniwami naszej więzi oczywiście są ludzie których wspólnie nienawidzimy.  Fakt, Ty nie lubisz ich więcej, jednak to tylko z troski o mnie, bo to ja włażę w znajomości, które niekoniecznie zgadzają się z Twoim Statutem W Porządku Ziomka. Lubię ten Twój statut. Tak go sobie nazwałam i przyznaj – pasuje. Dobrze, że go posiadam.
   Alkohol. Co robisz jutro? Namówiłaś mnie. I tyle.
Chandra, deprecha, dół i kakao. Jeżeli choć jedno z tych słów wydaje Ci się bliskie na moment w którym to czytasz przeczytaj to wszystko jeszcze raz i zastanów się czy jednak nie kakao.  I wypij je ze mną. Na Nowej. Na Świętojańskej. Na Skype. Albo przeczytaj to wszystko drugi raz i pomyśl jak ważna dla mnie jesteś.
  Ty. Moja przyjaciółka. Najlepiej. Taka osóbka, a tyle serca. Ciągle takie wysokie ciśnienie. I pomyśleć, że zaczęło się od autobusu i asekurelli. I telefonu. I pekaesu. I chyba książek na gadu. Przyzwyczaiłaś mnie do siebie i wiem, że tak już zostanie. Ilu ludzi już było, ilu sobie poszło, ilu jeszcze przyłaziło i rozrywało szwy tylko my jesteśmy w stanie zliczyć. Dobrze, że są tylko w liczbach.
Pilnujesz mnie. I pilnuj dalej. Wynagrodzą Ci tę męczarnię. Jestem pewna, że dostaniesz od życia wszystko to, czego pragniesz. I będziesz szczęśliwa. Już ja się o to postaram. I nie marudź tylko cho na molo.
   Papierosy. Przepraszam.


Jesteś dla mnie jak siostra.
Tak dobrze, że jesteś.
Wszystkiego najlepszego

piątek, 24 stycznia 2014

***

 - Naprawdę musisz jechać? - Mama wbiła wzrok z powrotem w podłogę. Jej drżący i przerażająco smutny głos, który próbowała stłumić kroił mi serce na milion części. Wszystkimi siłami próbowałam się nie rozpłakać. Oczywiście, że nie musiałam tam jechać. Chciałam.
- Mamo, zrozum - byłam przygotowana na to pytanie - nie mam innego wyjścia. Tata już nawet kupił mi pościel w zebrę. Pewnie będę musiała ją poprawić jak przyjadę, wiesz jak to jest kiedy facet mieszka sam. - Pakując się wczoraj, starałam się wytrenować odpowiedź jak najlepiej, byleby wyszła wiarygodnie. Chyba mi nie wyszło, bo głos zadrżał mi na samym końcu. Mama jak zwykle to wyczuła i złapała mnie za rękę.
- Małgosiu, przecież wiem, że chcesz uciec - uniosła głowę i swoimi szklistymi od płaczu, szarymi, identycznymi jak moje oczami spojrzała prosto na mnie. Oczy matki, które doskonale wiedzą co jest grane. Oczy matki, które skanują Ci serce, odczytując wszystko z dokładnością do ostatniej łzy, którą wypłakałaś trzy noce temu z tego samego powodu.
Poddałam się. Coś we mnie pękło; poczułam ciepło w okolicach zatok i ułamek sekundy potem jakieś krótkie oderwanie guli w okolicy gardła, i wybuchłam tak niemiłosiernym płaczem, że mama, lekko zszokowana szybko objęła mnie swoimi drobnymi ramionami i rozryczała się razem ze mną.
Czułam jak ulatuje ze mnie cały ciężar, który tłumiłam w sobie od kilku dni. Jak spada mi ciśnienie, jak odpoczywam móc spokojnie się wypłakać w bezpiecznych objęciach. Czułam, jak moczę mamie koszulkę, którą tak lubi. To nic. To tylko łzy. Pewnie zaraz tak powie. Mama uniosła rękę i pogładziła mnie po włosach składając mi całusa gdzieś nad uchem. Nigdzie nie czułam się tak dobrze. Nie musiała mnie przekonywać. Nie, wcale nie chcę nigdzie jechać.
Odsunęła swoją głowę od mojej i wiedziałam, że jej czerwone od płaczu oczy patrzą na mnie. Trochę się uspokoiłam, więc mogłam spojrzeć na nią bez wyrzutów sumienia. Poczułam jak jej ciepłe dłonie obejmują moją głowę. Wiedziałam, że powie mi zaraz coś ważnego.
- Kochanie. To co było, może i  jest drewnianym mostem, który możesz spalić. Ale pamiętaj, że stoi na betonowych słupach. Mimo, że będziesz chciała by spłonął, zawsze będziesz wiedziała, że po tych słupach przeskoczysz z powrotem. - Mówiła to tak, jakby sama kiedyś takim mostem wracała. Widzisz - mówiła dalej - od pewnych rzeczy nie uciekniesz. Będą się ciągnąć za tobą jak cień i mimo, że będziesz się bała spojrzeć za siebie, będziesz czuła ich oddech na plecach. I w końcu się odwrócisz.
- Mamo, ja chcę tylko spokoju.
- Nie myl spokoju duszy ze smutkiem, kochanie.
Czułam jak bolą mnie wszystkie wnętrzności. Musiałam uciec, bo wiedziałam, że zostając tu, będę dużo myśleć o tym co się wydarzyło. I będę się obwiniać. Miałam przeprowadzić się do taty. Z czystą kartką i pustą listą znajomych.
- Widzisz córeczko - mama nie przestawała mi patrzeć w oczy - zmiana otoczenia nie zmieni twoich uczuć. Mogą się stłumić, ale nie miną. Cofną się tylko kawałek, żeby móc wziąć większy rozbieg. I któregoś dnia uderzą. Z taką siłą, z którą nie wygrasz. Usiądzesz wieczorem, weźmiesz kubek z herbatą i rozlecisz się na malutkie kawałeczki. Spustojeszejesz w środku. Zziębniesz. Malutka, nie odłączaj sie od przeszłości, nie łaź sama po bezdrożach, bo nikt nie wyszedł dobrze na tym, że błądził po omacku. Ziarno ci się nie trafi. Ograniczony wybór jest zawsze lepszy niż nieograniczony. Ten drugi jest obciążony syndromem złego wyboru. Zawsze. - W jej oczach było coś takiego, czego nie dało się odgadnąć. Coś co wydawało się cieniem jakiegoś wspomnienia, było jak opowiadanie z morałem. Czułam, że wiele kosztuje ją to co mówi.
- Chcę zacząć wszystko od nowa, mamo.
- Kochanie, przeszłość jest tatuażem, nic jej nie zmaże.

środa, 15 stycznia 2014

Uczucioida

Uwielbiałem jej słuchać. Każde zdanie, umiejętnie akcentowane niemalże namacalnie przecinkiem czy kropką sprawiało, że czułem jej słowa, widziałem kolory tych słów i chciałem więcej. Jej mimika, gesty, podnoszenie tonu, naśladowanie czyichś nawyków mowy, błędów i zachowań wprawiały mnie w zachwyt i wywoływały uśmiech na twarzy. I jej dobór słów, skąd ona miała tyle słów? Była cudowna. Z pewnością częstotliwość jej głosu idealnie współgrała z drganiem każdej komórki mojego ciała tak, że tworzyło to niesamowitą spójność. Trafiała za każdym razem w sam środek, dokładnie tam gdzie powinna. Poruszało mnie to, do szpiku kości. Cała była zgrana jak dwie te same, puszczone w tym samym momencie piosenki z empetrójek, jak metronom i fortepian, jak werbel i pałki perkusyjne, jak klaśnięcia do "We will rock you". Cała ze mną zintegrowana. Zintegrowana z typem, który mógł jej słuchać całe życie.
Cieszyłem się jak głupi, że zgodziła się wyjść ze mną na spacer. Nie widziałem jej tak długo. Chciałem, żeby mi opowiadała całe swoje życie, cały świat i galaktyki. Codziennie od początku. Co sekundę.
Miałem plan. Chciałem powiedzieć jej wszystko.
Jednak idąc obok niej nie czułem się jak wcześniej. Miałem wrażenie że oddziela nas jakiś wielki kawał pleksiglasu, który odbijał część impulsów, które ona do mnie wysyłała. Ona za każdym razem tak bardzo swoja, naturalna i szczera. A ja czułem się tak okropnie nieswojo, nienaturalnie i tym bardziej nieszczerze.
 - wiesz - ciągnęła - cieszę się, że znów jest tak jak wcześniej. Że możemy sobie tak wyjść i po prostu czuć się swobodnie. Bez ukrywania, jakichś podtekstów. Strasznie się za tobą stęskniłam.
- Ja za tobą też. Przepraszam, że się nie odzywałem. Nie mogłem. -  Jasne, że mogłem. Nie miałem odwagi, kurwa.
- Rozumiem. Mówiłeś mi, że mamy rozmowy na kontrolowanym. - posmutniała. Kiedy smutnieje robi się taka malutka i krucha, że trzeba ją jak najszybciej posklejać przytuleniem, żeby się nie rozleciała.
- Hej, wiesz przecież, że nieważne jakbym miał przejebane, zaryzykuję dla ciebie.
- Jasne, mówiłeś też kupę innych rzeczy, często tak doskonale przeciwnych, że mógłbyś się sam zredukować.
- Często ci kłamałem. Wybacz.
- Nie kłamałeś, to ja Cię nadinterpretowałam.
Dlaczego tak dziwnie się czułem? Może dlatego, że wiedziałem, że ona niczego już ode mnie nie oczekuje. Że zaczęło jej wystarczać to, że jestem, i z nią rozmawiam. To było dla mnie tak cholernie za mało. Nie pilnowała już swoich słów i nie pilnowała moich, żeby czegoś opacznie nie zrozumieć. Żeby nie wyobrazić sobie niczego więcej nad to, co chciałem, żeby sobie wyobraziła. A teraz tak bardzo chciałem, żeby wyobraziła.
Tak potężnie mnie to dotykało, że straciłem dla niej sens, że już tyle nie znaczę. Że nie denerwuje się na każde nasze spotkanie, że nie ucieka wzrokiem kiedy pytałem o jej faceta. Że nie opowiada mi o nim ostrożnie, uważając na to, żebym przypadkiem nie stwierdził, że jest za bardzo szczęśliwa i przestał się o nią starać. Uwielbiałem jej zachowanie, kiedy myślała, że tego nie zauważam. Taka urocza. Za każdym razem mocniej sie w niej zakochiwałem. Za każdym razem od nowa. Teraz była obok mnie, tak blisko, bliziutko, mogłem jej dotknąć, zatrzymać, wpić się w jej usta, wykrzyczeć na całe miasto, że byłem kretynem i błagam, żeby jeszcze mi uwierzyła. A jednak nie mogłem tego zrobić. Tyle jej nagadałem, że wszystko co jej powiem potraktuje jak zwykły żart. Nie ufa mi.
Nie ma dotkliwszej odległości, niż ta, która nie pozwala złapać za rękę osoby, która jest tuż obok.
Chyba wyczuła moje wewnętrzne dawanie samemu sobie policzków, bo znienacka przystanęła. Jednym zwinnym krokiem znalazła się naprzeciw mnie, a jej piękne, ciemne oczy boleśnie wwierciły się w moje.
- Mnie też jest przykro, że możesz mnie kochać tylko z widzenia.

piątek, 3 stycznia 2014

Nie wyważaj otwartych drzwi

Nienawidzę mieć zmarzniętych palców. Czuję jakbym kijem próbowała trafić w klawisz, żeby przełączyć tę cholerną piosenkę. Dobra, niech przeleci. Nie mam zamiaru wsłuchiwać się w tekst, bo piosenki i wiersze mają to do siebie, że są o tym, o czym chcemy, żeby były w danej chwili. A ja dziś już nic nie chcę. Muszę pomyśleć o czymś innym.
  Tala ma na prawdę ładne mieszkanie. Zawsze miała poukładane w głowie i byłam przekonana, że poradzi sobie z dorosłością. Dlatego też była nudna. Wiedziałam, że nudne dziewczyny mają zawsze czysto w domu, więc nie wykręciła się bałaganem kiedy chciałam wpaść się wyżalić. No i zawsze miała rację. Tym razem również miała. "Nikt nie jest ofiarą własnej biografii". Wszystko dzieję się w nas i jeżeli chcemy się czegoś pozbyć z życia, trzeba przestać na to patrzeć. Ignorowanie. Domena ludzi inteligentnych. Chcę być człowiekiem inteligentnym.
 Wracam do mieszkania, do mojego świętego syfu i czuję się nadzywczaj dobrze. Podejmuję decyzję. Mam nadzieję, że podniecenie i rosnąca niecierpliwość sprawi, że konsekwentnie wykonam cały plan, we wszystkich punktach:
1. Napisać list.
2. Spalić list.
Ściągam dżinsy, bluzkę, stanik, zakładam starą, zieloną koszulkę taty, którą trzy lata temu zawinęłam mu z torby jak wrócił z Holandii, bo miała wilka na środku, i mi się podobała (jakież było moje zdziwienie kiedy w zawiniętej ojcu zielonej koszulce, zawinięte były dwa zielone gramy, był hipisem i mu zostało, kocham mojego tatę). Jest najwygodniej. Biorę kartkę, jestem staromodna, nie lubię klawiatury. Wszystko co scyfrowane nie ma okruszka emocji. Wino, długopis, determinacja, siadam.
I koniec.
Właśnie się rozsypałam.

Wszystko to wyglądało jak jakiś chory brazylijski tasiemiec. Klasyczny trójkąt, o polu przyjaźń przez kłamstwo razy dwa, porastający bluszczem z osób czwartych, piątych i szóstych. Wydaje się, że to kręci. Taka niecodzienność. Coś głębszego. Intrygującego. Ale z czasem zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ludzie chcą, żeby ich życie wyglądało jak w serialach. Czy naprawdę chciałbyś, żeby wszystko rozwiązało Ci się dopiero w ostatnim odcinku?

Szukam jakiegoś wspólnego mianownika to tych wszystkich uczuć, które mną w tym momencie kierują. Chcę to nazwać. Tym co nazwane lepiej sterować. Mam dość grania wiecznej przyjaciółki. Pragnę, żeby zobaczył we mnie kobietę, obiekt pożądania, priorytet. Chcę być celem, a nie będącą zawsze w zasięgu nawigacją satelitarną, która do niego prowadzi. Z drugiej strony jednak wiem, że nigdy w życiu nie uda mi sie wytrzymać całej doby w jednym pomieszczeniu tylko z nim. Raczej skończyłoby to się drugą Fukushimą. Raczej byłoby źle. Pierdolone, wiecznie z cieniem wątpliwości wszystko raczej.
Zawsze zyskiwałeś moje straty. Mimo tego ciągle się uczyłam liczyć, by móc wreszcie liczyć na niego.
Ufałam Ci. Zawsze kiedy wracał, spieszyłam się mu ufać, tak szybko mnie zawodził. Lubiłam kiedy wracał. Dawał mi pozorne szczęście, był jak rak, który zabija powoli. Mimo to odmawiałam leczenia. Jestem emocjonalną kaleką. Gdyby przyznawali za to stopień niepełnosprawności, przynajmniej PKS miałabym za darmo.
Jest moim uzależeniem. Moim domkiem na piasku; moją aortą; życiem i samobójstwem; krzywym kręgosłupem, który pobolewa co chwilę; oczkiem w głowie, który nie daje mi spać; naiwnością; piosenką z tekstem wyrytym na duszy, który męczy; lenistwem w natłoku obowiązków; wódką; nieskończoną książką; wstydem i pewnością siebie. Wszystko zawsze ze skazą.
Żal. Tak to nazwę. Mam do Ciebie żal.
Mój Boże, widzisz, a nie grzmisz, a jak grzmisz to nie trafiasz. Co się ze mną dzieje? Dlaczego słone krople rozmazują mi atrament na papierze? Dlaczego ryczę? Ostatni raz jak ryczałam, to tego nie pamiętam, tylko mi powiedzieli. Podobno też z Twojego powodu. Masz trochę moich rzeczy wiesz? Większość łez, pierwszy pocałunek, pierwszy joint, pierwszą zazdrość, mój szalik, pierwszą miłość. Tak, byłeś moją pierwszą miłością, ale o tym zapomniałam. Mówiłeś mi o tym, pamiętasz? Że nie chcieliśmy mieć tego w głowie, ale jesteśmy teraz po to, żeby nam pamięć wróciła. Nic ma nie wracać. Kocham Cię. Skończyłam. Idę po herbatę, zawsze jakoś lepiej smakuje przez łzy.

czwartek, 14 listopada 2013

Nie rozwijaj skrzydeł komuś, kogo chcesz trzymać na uwięzi.

Jesteśmy emocjonalnie powyłamywaną z życia, młodą de-generacją , która nie bardzo wie jak radzić sobie z pojawiającymi się cyklicznie wahaniami zwanymi Miłością, Zaufaniem i Szacunkiem do drugiego pokaleczonego. Nie mówiąc już o chęci rozmowy z kimkolwiek spoza naszego azylu zwanego daj mi spokój, myślę inaczej niż inni. Tak właśnie jest: jestem inny niż cała reszta - pomyślała cała reszta. Wystarczyłby nam tylko cynk, że jeśli wypełzniemy z naszego zadymionego szlugami i zagraconego niepotrzebnym ścierwem pokoju i pójdziemy złapać trochę brudnego od świeżych spalin powietrza do miejsca gdzie będą inni ludzie, nieznajomi i nie daj Boże trzeba będzie z nimi rozmawiać, od razu załącza nam się mechanizm obronny, jakiś społeczny antywirus, blokujący dostęp do podstaw komunikacji, zakamarków myśli, które moglibyśmy przekazać,  aktualizujący się z każdą zadaną naszemu sercu czy ambicjom raną. Więc co? Odpalamy szluga i otwieramy komputer. Przecież tam życie tętni! Godziny mijają. Nie zauważasz, że wszystko co posiadasz w zasięgu ręki daje skutek odwrotny do zamierzonego. Lepszy kontakt? Więcej czasu? Potrafisz wszystkie swoje żale, troski i obawy wyłożyć na tacy dla milionów użytkowników na fejsie, zupie czy twitterze, a nie potrafisz zaufać drugiej osobie. Internet miał znieść granice kontaktów z ludźmi, a okazało się, że sam ograniczył je do maksimum. Im mniejszej liczbie osób ufasz, ba, im z mniejszą liczbą osób rozmawiasz, tym jesteś bardziej bezpieczny. Uwaga, zagrożenie, lepiej załóż słuchawki, albo porysuj zygzaki palcem po ekranie wyświetlacza. Przecież chodzi tu o twój komfort. Tak egoisto! Liczysz się tylko ty i żeby przypadkiem nie zaczął się jeszcze liczyć ktoś inny, bo będziesz musiał się nim przejmować. A to przegrana. Znasz ten algorytm. Wszystko sprowadza się do cierpienia. U tych najbardziej zaawansowanych  system przeszedł taką ewolucję, że nie ufa już nawet samemu sobie. Konflikt serologiczny mózgu, serca, pamięci, decyzji,  istna wojna domowa. Niech króluje anonimowość i własna dupa. Powodzenia, drogie Pokolenie Nic śmiertelnie chore na wyjebanizm.

środa, 13 listopada 2013

#8

Nie bardzo wiem gdzie ostatnio zostawiłam swój mózg. Wiem natomiast, że nie mam przez to żadnych wyrzutów sumienia. Na razie.
Bo jedyne wyrzuty na jakie będzie mnie w tym momencie stać to te z poturbowanego i cholernie obolałego żołądka. Powieki otwierają się nagle, przelęknione, minimalnie wyrywając ciało do tyłu i robiąc niewyobrażalny łomot gdzieś z tyłu czaszki. W środku wyczuwam jeszcze powolne obroty pijackiej karuzeli sugerujące mi, że etanol w moich żyłach tli się jak cichy skurwysyn i już niedługo pozostawi po sobie wspomnienie tak dobitne, że zechcę zmienić swoje życie, z całkowitą abstynencją jako punkt pierwszy. Podnoszę się z łóżka, robiąc to chyba trochę zbyt gwałtownie, bo robi mi się niedobrze. Sprawdzam swój stan, przyglądając się odbiciu w lustrze – koszulka założona poprawnie, szkoda tylko, że na lewej stronie. Na twarz wolę jeszcze nie patrzeć. Mam dwie ręce i dwie nogi, jest okej.  Wyjmuję z paczki odliczonego na jutro papierosa. Ten, podpisany jako weltschmerz szlug doskonale nadaje się na dziś. Z lekkim trudem odszukuję klamkę od drzwi balkonowych, obawiając się, że coraz gęściej pojawiające się mroczki i pobłyskujące cekinki pod powiekami doprowadzą mnie w końcu do omdlenia. Boję się tym bardziej, że jestem sama w pustym mieszkaniu. Nikt nie chce umierać w samotności. Nawet na kaca. Otwieram drzwi okienne, stawiam bose stopy na zimnej, chropowatej powierzchni cementu, a ostre, listopadowe powietrze tnie po twarzy niewyobrażalnym złem. Pomaga.
  W głowie kołaczą mi się pojedyncze ujęcia, które tworzą dosyć dziwną mozaikę, co zaczyna mnie krótko mówiąc przerażać. Zaciągając się pierwszą, paradoksalnie ożywczą porcją zabójczego dymu z całym przekonaniem podsumowanym wczorajszymi wydarzeniami stwierdzam, iż ta cała wspaniałomyślna paplanina o tym, że prawdziwie kochający będzie w stanie odejść i dać drugiemu być szczęśliwym z kimś innym, lub w ogóle wmawianie sobie, że patrzeć na czyjeś szczęście kosztem swojego jest rozkosznie szlachetne i na pewno tak się da. Ba! Jeszcze można poczuć się lepiej dzięki temu, bo przecież się kocha prawdziwie - stwierdzam, że jest to krótko mówiąc gówno prawda. Prawdziwa miłość to prawdziwa miłość, jest podzielna tylko na dwa. Nie ma w niej żadnych wyborów. Nie ma kochania z widzenia. Nie ma kochanek, miłości platonicznej i wzdychania do pełni księżyca, bo to co zakazane ma prowokujący charakter. Miłość ma sama się udowodnić.
Prawda jest taka, że chociaż wszystko może być spisane na straty, nie lubimy postawić kropki i pisać dalej. Uwielbiamy za to skreślać, poprawiać, dopisywać notki na marginesach, wytłuszczać wyrwane z kontekstu słowa, wyłącznie po to, by nadać sens tylko taki jaki byśmy chcieli, żeby był. By dać sobie coś co usprawiedliwi nam niemożność zerwania łańcucha z przeszłością. My tak naprawdę nie chcemy żadnej wolności. Potrzebujemy zależności, zazdrości, pilnowania i ograniczonego wyboru. Tylko wtedy wiadomo co robić.

niedziela, 20 października 2013

Mam masę przyzwyczajeń.

do parzonej co rano kawy
do zapachu skoszonej trawy
do głośnego milczenia w złości
do niewysłanych wiadomości
do niesparowanych skarpetek w szufladzie

do twoich włosów w nieładzie
do poddania się wódki łykom
do chleba z masłem i papryką
do syndromu sztokholmskiego
do kocham cię ze wszystkim i bez czegoś
do rany na wkroś i na wylot
do tego że mruczysz jak kot
do zadzwonię do ciebie by sprawdzić czy śpisz

do niepotrzebnie się martwisz
do zabierania mi frytki z talerza
do zastanawiania się do czego ten świat zmierza
do pstryczka w nos na pożegnanie
do czarnego bluesa o czwartej nad ranem
do weź zostań moją żoną

do gdy moje oczy w tobie toną
do jajek z pomidorami
do tego że każde wspomnienie mnie rani
do trzydniowego zarostu

do od ciebie ścisłego postu
do twojej nieobecności
do poczucia potrzebności
do podzielności na dwa
do 'twoja koszula znów po podłodze się wala'
do ust słodkiej wilgotności
do wiecznej do ciebie słabości
do uniesienia pod niebo
do wcale nie chcę tego
do wspólnych zdjęć
do z moim sercem spięć
do dreszczy na całym ciele

do dreszczy na całym ciele
do pogniecionej sukienki
do poduszki zamiast twojej ręki
do braku zaufania
do bezgranicznego zaufania
do twojej szczoteczki na zlewie
do tak po prostu do ciebie
do piwo na wieczór jedno
do cierpienia które trafiło w sedno
do mnie
do życia na nie
do nieopuszczonej deski w łazience
do pęka mi bez ciebie serce
do ciał jedności
do dzień dobry bez przyszłości
do szczęścia
do nieszczęścia

Mam masę przyzwyczajeń.

piątek, 18 października 2013

Wyleczymy sobie serca zabijając bogu ducha winną wątrobę.

Czy napiję się wódki? Pytanie.
Od kiedy nawarzyłam sobie całą cysternę zwietrzałego do pogranicza sików piwa, nie mam ochoty na nic innego.
Z jednej strony czuję nieodpartą chęć wziąć dwudziesty raz z kolei telefon do ręki, odkładany już od dwóch godzin w to samo miejsce na stole i wystukać trzy litery o nacechowaniu potwierdzającym.
TAK.
Chcę się z Tobą spotkać za godzinę w parku, przy tej konkretnie ławeczce, najbardziej oddalonej od ścieżki i przechadzających się strażników miejskich, gdzie za trzecią lipą po skosie w prawo leży pomysłowo ukryta w gałęziach stara deska z babcinego kredensu. Ta położona na kosz na śmieci doskonale nadaje się jako stolik na wódkę i kieliszki.

Przecież mam Ci tyle do powiedzenia.
A nie mogę mieć. Druga, bardziej racjonalna strona, czy jak kto woli – rozum wytrenowany przez kazania mojej matki po trzecim rozwodzie wiem, że nie można mężczyźnie dawać kolejnej szansy. To tak jakbyś wręczył komuś drugi nóż, bo jesteś masochistą i masz jeszcze miejsce w plecach na następny cios. Pamiętaj, gdy ktoś raz cię okłamie, zostawi czy zrani, zrobi to po raz kolejny. Jeśli nie naprawdę, to w twojej głowie na pewno. Musisz być silny. Nie martw się o nikogo. Jeśli zaczynasz się o coś martwić, zaczynasz być słaby, bo masz coś do stracenia. Słabość nie w tych czasach, kochanie.
Nie powinnam się wahać. Mimo, że minęło pięć miesięcy, tydzień i dwa dni od naszej ostatniej rozmowy – a raczej pseudodialogu, bo jedyne co byłam w stanie wydusić z siebie to spazmatyczny oddech, w mojej świadomości wciąż odbijały się nakolcowane słowa, przez które miałam cię znienawidzieć. I znienawidziłam. Na pięć miesięcy, tydzień i dwa dni.
Wystarczyła jedna wiadomość.
Bajzel w głowie zawsze posprzątam, ale teraz już wiem, serce nigdy się porządku nie nauczy.
Zepsułeś mi plan. Miałeś już nie brać udziału w moim życiu. Ale ty lubisz mieszać mi w głowie.  Uwielbiasz pojawiać się znikąd i donikąd potem odejść. Jednak nic nie poradzę. Czekam na Ciebie. Jesteś we mnie zameldowany, zawsze masz najwygodniejszy fotel, najsłodszą herbatę i najcieplejszy sweter. Kiedykolwiek zechcesz, możesz tu wrócić. Musisz tylko pamiętać, że przedsionki za każdym razem są bardziej odrapane, wszędzie kurz i coraz gorszy standard.  Robi się coraz ciszej, bo z każdą zachodzącą śmierdzącą ropą raną zabliźniają mi się usta, które nie chcą już mówić o tym co boli. Jest coraz ciaśniej, budują mi się kolejne warstwy muru z zastygłych emocji i uczuć, przez które nikomu już nie chce się przebijać.
Dlaczego to wszystko staje się teraz tak nieważne? Gdzie znajduje się ta siła, która pomaga wstać i ufać jeszcze raz? Serce, mimo, że żyjesz w chaosie znajdujesz w tym sens, jesteś mistrzem. To co dla rozumu jest sufitem, dla Ciebie zagraconą podłogą.
Tak, to jest jedno z tych uczuć, ponad wszystkie inne, kiedy wiesz, po prostu jesteś pewny, że ktoś jest Twoim dobrem doskonale komplementarnym.Razem tworzycie jedność. I wybaczysz, wszystko wybaczysz, bo wiesz, że tylko z nim czujesz się całością.
Wstaję. Idę. Do Ciebie. Przecież jesteś dla mnie szyty na miarę. Czekasz. Od godziny na ławeczce najbardziej oddalonej od ścieżki i przechadzających się strażników miejskich. 



piątek, 11 października 2013

17:35

Trzynaście minut. Tyle wystarczy mi, by dobiec na przystanek i złapać wcześniejszy miejski bezpośrednio na dworzec. 
Ledwo zsynchronizowałem ruch ręki otwierający drzwi sali z pędem mojego ciała, które wprost leciało na szybę drzwi wyjściowych z sali wykładowej.  Kurtka, biegiem.  W głowie bił mi tylko zegar odliczający sekundy do mojej śmierci. Śmierci z powodu Życia, które właśnie wsiada w pociąg i wyjeżdża na stałe. Wiedziałem, że nie dam rady. Nie zdążę zobaczyć, być może po raz ostatni miłości mojego życia. Nie być może. Na pewno. Jest uparta jak tabun rozhisteryzowanych jedenastolatek, które chcą iść do szkoły z pomalowanymi paznokciami. Jeśli zechce jechać i nie wrócić, to pojedzie i nie wróci. Nie wiedziałem, że się wyprowadza, ale teraz byłem pewien, że jeśli to robi, to przeze mnie. Siedziałem wykładzie z prawa spółek handlowych i rozwiązywałem piąte sudoku z rzędu, kiedy wibracje wiadomości przychodzącej zapowiedziały niechybny koniec. Wiadomość od: Aśka. ‘17:35, Dworzec Główny. Anka jedzie do Wrocławia z całym swoim życiem, rusz dupę i uratuj Ją sobie i nam, skończony palancie. ‘
Anka, siedemnasta trzydzieści pięć, Wrocław, uratuj.
A n k a,  W r o c ł a w.
A  N  K  A
Tylko tyle przedostało się do mojej świadomości. Wystarczająco tyle, by przewrócić moje życie i zburzyć wizję przyszłości. Aż tyle, do stracenia w jednej chwili. Zamroczyła mnie panika. Postawiło mnie w momencie. Zastrzyk paraliżującego strachu, że mogę jej już więcej nie zobaczyć, że może jej się przecież coś stać, może się wykoleić pociąg, mogę już jej więcej nie zobaczyć, mogą na ten pociąg napaść Indianie, mogę jej już więcej nie zobaczyć, znajdzie tam sobie jakiegoś chujopląta i mogę jej już więcej nie zobaczyć, kurwa! Łańcuch akcja-reakcja pobijał na głowę prędkość światła. Nie wiem kiedy wstałem, nie wiem jak wybiegłem, nie wiem jakie w tym momencie pokonałem rekordy z bycia zwykłą ciotą w pięcioboju emocjonalnym.
   Stałem przy oknie kierowcy i wyprzedzałem wzrokiem wszystko co było przed nami, spoglądając ukradkiem na licznik prędkości, modląc się, żeby tym razem siła wzroku mogła zadziałać i uda mi się przesunąć wskazówkę o jakieś trzysta kilometrów na godzinę więcej. Przez to wszystko zapomniałem, że przecież mogę do niej zadzwonić, zapytać i żądać od niej, żeby nie ważyła się przekraczać wejścia do wagonu. Jednak w momencie, gdy wpadłem na ten genialny pomysł stwierdziłem, że przecież moja-nie-moja Ania, jest przecież tą, a nie inną Anią i zdążyła mnie zablokować albo zmienić numer, w najlepszym wypadku po prostu wyłączyć komórkę.
Mimo to spróbowałem. Wybrałem pierwsze dwie cyfry. Telefon od razu wyświetlił mi jej imię. Nawet technika podpowiada, kto jest na pierwszym miejscu w życiu. Najpiękniejsze imię na świecie. Wcisnąłem zieloną słuchawkę. Nie chciałem zadawać pytania, dlaczego chce to zrobić. Doskonale wiedziałem.

ABONENT NIEDOSTĘPNY. PROSZĘ ZADZWONIĆ PÓŹNIEJ. 

Kurwakurwakurwajegomaćjapierdolekurwanie! Czy ona zawsze musi unosić się taką dumą? Damski honor, co jeszcze! Tak, pokaż tę urazę, pokaż swoją wyższość! Kurwa, bez sensu. Została mi tylko modlitwa, obojętnie do kogo, byleby podziałała. Nie zaginaj tym razem czasoprzestrzeni, komunikacjo miejska, dojedź na miejsce, Ania, komunikacja międzymiastowa niech jedzie bez Ciebie.
Sam sobie się dziwię jak mogłem być tak skretyniały. Jak mogę być tak skretyniały nadal, że pozwalam marznąć na dworcu i dać odjechać gdzieś wpizdu kobiecie, która tak dzielnie znosiła moje zjebane akcje, która mi przebaczała każdy mój chory wybryk, gdy mówiłem, że odchodzę, gdy wracałem z podkulonym ogonem, od której wymagałem rzeczy, o których samo pomyślenie powinno mnie kopnąć w jaja, kobiecie, o której nie myślałem podejmując pseudożyciowe decyzje, która jest dla mnie najlepsza. Aniusi, którą znam od dawna, ale nadal nie mogę znieść, że nie znam od zawsze. Wiem tylko, że ma być na zawsze. Tak, chcę, żeby była moją żoną, żeby była nią od dworca na wieczność. 
Jestem chujem.
Imbecylem.
Idiotą.
Skończoną łajzą, która powinna wić się z bólu i błagać o wybaczenie.
Ma rację. Niech jedzie, ja zostanę, niech jej życie będzie lepsze, ja tu się stoczę, poradzi sobie, ja nie poradzę, jej należy się szczęście, nie zasługuję na Nią.

Miałem w dupie bilet, kanarów, autobus pełen ludzi i to, że każdy gapi się na mnie. Wiem, wyglądam jak psychopata z szeroko otwartymi oczami, poczerwieniałymi od emocji i zapominania, że trzeba mrugać od czasu do czasu. Wiem, wyglądam jak przestępujący z nogi na nogę pedofil, który czeka pod podstawówką na koniec lekcji. Czułem, że byłbym szybciej pieszo mimo, że to sześć kilometrów stąd. Droga wydawała się nieskończonością, a czas pędził jak pojebany. Moje serce było już dawno na miejscu. Czekało tylko na nogi, żeby mogło się ruszyć. Nawet oczu nie potrzebowało. Znalazłoby cel w przeciągu chwili.
Chciałem zarobić jak najwięcej czasu. By starczyło, by przekonać ją, by ją zatrzymać, by powiedzieć jak ją kurwa, kocham, że jestem grzybem, hipokrytą na końcu łańcucha życiowego, pizdą, nie facetem.  Ja pierdole, ale to słabe. Ja jestem słaby. Jak denny harlekin dla niedoruchanych dewot, które myślą, że każdy facet powinien przeczytać dla nauki i bycia prawdziwym mężczyzną Pięćdziesiąt Twarzy Greya.
Zielone światło, piętnaście sekund, Jezu, nie jest zakorkowane, trzydzieści sekund! Nie ustępuj palancie tym cepom na pasach, jedź, kurwa, jedź szybciej, siedemnasta dwadzieścia siedem, moje życie się kończy! Kolejne światło zmienia się na zielone, nie waż się hamować, bo sam zaraz poprowadzę to gówno! Na przedostatnim przystanku nikt nie wsiadł, zarobiłem kolejne osiem sekund. Jeszcze dwie minuty i wysiadam.
Kolejne czterdzieści sekund dostałem przecinając skrzyżowanie w poprzek, chyba tylko instynktownie kręcąc głową, bo na pewno nic nie widziałem czy coś zaraz mnie stąd zmiecie czy tylko poturbuje. Jestem. Boże, który peron? Chuj, nieważne, znajdę ją. Gdzie jesteś, młoda? Gdzie jesteś, pokaż, że zrezygnowałaś, pokaż się, nie chcesz wyjeżdżać, wiem o tym, czuję to. Powiedz, że to był tylko żart, błagam. 

 W jednej chwili przekręcając głowę przez ułamek nanosekundy zauważyłem, że czyjeś oczy kłują iskierkami w moim kierunku i ledwo trafiły. Siedemnasta trzydzieści cztery, odwracam głowę.


 Nikt nigdy nie miał i nie będzie miał takich oczu jak ona tu i teraz.
Zielone, najzieleńsze, szklane od płaczu wlepione we mnie. Widać w nich całą gamę uczuć, mienią się ambiwalencją. Poraz pierwszy od dawna widzę je przede wszystkim ...zaskoczone. Tak. zaskoczone. I to nie-negatywnie. Zawsze ją zaskakiwałem, zadając cios.. Dopiero teraz mam porównanie. Zasługuję na ścięcie chuja, ale to teraz nieważne. Jej oczy. Przepełnione paniką i … chyba właśnie przechodzącym przez nie ledwo zauważalnym cieniem ulgi. Jestem, kochanie, po Ciebie. Zauważyłem, że w odpowiedzi Dwie Nadzieje mego życia pokrywają się smutkiem i rozpaczą. Boi się, widzę to. I przeprasza. Boże, za co ona mnie przeprasza? 
 Moje oczy pozostały wlepione w nią jak screen zrobiony w najpłaczliwszym momencie Titanica, gdy ta dziwka zajęła całe miejce na drzwiach od szafy skazując swego Romea na śmierć. Ja też umierałem. Czułem przyspawane porażką nogi do betonu. Jej oczy. Jej oczy, ich przejrzystość zakłócona przez brudne i porysowane okno pociągu, który właśnie wydał ostatni sygnał. Poczułem drgania podłoża.


poniedziałek, 7 października 2013

Czerwiec

Podciągnęła kolana pod brodę i bujając się rytmicznie, czekała. Czekała na falę bólu która miała dopiero nadejść. Nie trafiło, choć mogło, chociażby wtedy, kiedy te wszystkie padające w jej kierunku słowa uderzały w uszy jak grad na blachodachówkę, odbijający irytującym promieniowaniem w każdą komórkę jej ciała, przynosząc mroźny dreszcz nie do zniesienia. Nawet nie wtedy, gdy wracała do domu z miejsca, które nagle, odtąd, po zupełnym przebiegunowaniu będzie dla niej wspomnieniem początku najgorszego końca - nie, to jeszcze nie to. To dopiero nadejdzie. Przychodzi po czasie, kiedy zostaje się sam na sam z własnym umysłem, który miał rację. Zawsze ma. Teraz się dopomni, to będzie jego zemsta za nieposzłuszeństwo. Czas start, cierp.    
Była na to przygotowana. Miało wykarczować jej optymizm, zrównać z poziomem morza jej wolę istnienia. Czekała na skręt duszy, na skurcz oddechu, na wiotkość myśli, na marstkość czucia. Na pękający z gruchotem kręgosłup jej marzeń, który miał trzymać w pionie jej przyszłość, na poziomie jej życie. NIECH TO JUŻ PRZYJDZIE KURWA! Nie chcę już czekać, ta cisza mnie osłabia. Niech już będzie po wszystkim, niech umrę, niech wypalą mi się flaki, tylko niech już będzie po. Lecz przecież jasne, to tortura, to czekanie, ta niepewność. Taka głuchota przed pierdolcem. Tak, mózgu, zrób ze mnie papkę, niech mnie zemdli, niech wyrzygam serce, które i tak już zdycha w konwulsjach. Zniszcz mnie. Nie, on mnie zniszczył, ty mnie dobij, domęcz, zdewastuj, zdeformuj mi sumienie, posyp solą, polej denaturatem, grzeb tępym nożem w tych ranach, które mi naciął cietym i ostrym jak skalpel do potęgi Housa słowem. Będę się wykrwawiać wieki, niech i mi sępy wyżrą wątrobę. Ma uderzyć mnie to wszystko, całe zło i cierpienie świata, ból i zgrzytanie zębów, bród, smród i ubóstwo, sodoma i gomora, tsunami na Haiti, puszka Pandory, długość dźwięku samotności i World Trade Center. Przecież to, co powiedział mi prosto w twarz z całą zawartością kwasu i siarki jadem, śmierdzącą egoizmem na milę, to było nic. Fraszka, igraszka, zabawka blaszana. To z jaką rozkoszą zaciągał się piątym szlugiem i wraz z dymem puszczał w niepamięć każdą chwilę, którą poświęciłam dla niego, by wyciągnąć go z rozkładającego się bagna chemicznego uzależnienia od Niej, to było nic. Tępe odrętwienie. Słuchając nie słyszałam. Patrząc nie widziałam. Ślepa, głucha i rozklekotana. Rozumku, witam Cię na wojnie domowej, jesteś cwany, wiesz że największą krzywdę wyrządzę sobie ja sama. Ani On, ani nikt inny nie jest w stanie zdegradować mnie do poziomu ameby, idiotki o inteligencji muszli od kibla, jak tylko Ty, Rozumku.   
  Tylko neurony w mózgu, które obierają taką drogę, tak się łączą, by podarować Jej widowiskową karę za naiwność wobec serca na jaką stać Ją za każdym razem kiedy jest ociemniała i beznadziejna, bo zaczęły Ją rozpraszać jakieś latające rozkoszne robaczki w dolnej części podbrzusza. Cały czas te same.Ale nic nie przychodzi, Nic, najgorsze Nic na świecie. Dlaczego jest ciągle tak cicho? Bólu gdzie jesteś? Rozumie, czemu jak zwykle się spóźniasz?