niedziela, 20 października 2013

Mam masę przyzwyczajeń.

do parzonej co rano kawy
do zapachu skoszonej trawy
do głośnego milczenia w złości
do niewysłanych wiadomości
do niesparowanych skarpetek w szufladzie

do twoich włosów w nieładzie
do poddania się wódki łykom
do chleba z masłem i papryką
do syndromu sztokholmskiego
do kocham cię ze wszystkim i bez czegoś
do rany na wkroś i na wylot
do tego że mruczysz jak kot
do zadzwonię do ciebie by sprawdzić czy śpisz

do niepotrzebnie się martwisz
do zabierania mi frytki z talerza
do zastanawiania się do czego ten świat zmierza
do pstryczka w nos na pożegnanie
do czarnego bluesa o czwartej nad ranem
do weź zostań moją żoną

do gdy moje oczy w tobie toną
do jajek z pomidorami
do tego że każde wspomnienie mnie rani
do trzydniowego zarostu

do od ciebie ścisłego postu
do twojej nieobecności
do poczucia potrzebności
do podzielności na dwa
do 'twoja koszula znów po podłodze się wala'
do ust słodkiej wilgotności
do wiecznej do ciebie słabości
do uniesienia pod niebo
do wcale nie chcę tego
do wspólnych zdjęć
do z moim sercem spięć
do dreszczy na całym ciele

do dreszczy na całym ciele
do pogniecionej sukienki
do poduszki zamiast twojej ręki
do braku zaufania
do bezgranicznego zaufania
do twojej szczoteczki na zlewie
do tak po prostu do ciebie
do piwo na wieczór jedno
do cierpienia które trafiło w sedno
do mnie
do życia na nie
do nieopuszczonej deski w łazience
do pęka mi bez ciebie serce
do ciał jedności
do dzień dobry bez przyszłości
do szczęścia
do nieszczęścia

Mam masę przyzwyczajeń.

piątek, 18 października 2013

Wyleczymy sobie serca zabijając bogu ducha winną wątrobę.

Czy napiję się wódki? Pytanie.
Od kiedy nawarzyłam sobie całą cysternę zwietrzałego do pogranicza sików piwa, nie mam ochoty na nic innego.
Z jednej strony czuję nieodpartą chęć wziąć dwudziesty raz z kolei telefon do ręki, odkładany już od dwóch godzin w to samo miejsce na stole i wystukać trzy litery o nacechowaniu potwierdzającym.
TAK.
Chcę się z Tobą spotkać za godzinę w parku, przy tej konkretnie ławeczce, najbardziej oddalonej od ścieżki i przechadzających się strażników miejskich, gdzie za trzecią lipą po skosie w prawo leży pomysłowo ukryta w gałęziach stara deska z babcinego kredensu. Ta położona na kosz na śmieci doskonale nadaje się jako stolik na wódkę i kieliszki.

Przecież mam Ci tyle do powiedzenia.
A nie mogę mieć. Druga, bardziej racjonalna strona, czy jak kto woli – rozum wytrenowany przez kazania mojej matki po trzecim rozwodzie wiem, że nie można mężczyźnie dawać kolejnej szansy. To tak jakbyś wręczył komuś drugi nóż, bo jesteś masochistą i masz jeszcze miejsce w plecach na następny cios. Pamiętaj, gdy ktoś raz cię okłamie, zostawi czy zrani, zrobi to po raz kolejny. Jeśli nie naprawdę, to w twojej głowie na pewno. Musisz być silny. Nie martw się o nikogo. Jeśli zaczynasz się o coś martwić, zaczynasz być słaby, bo masz coś do stracenia. Słabość nie w tych czasach, kochanie.
Nie powinnam się wahać. Mimo, że minęło pięć miesięcy, tydzień i dwa dni od naszej ostatniej rozmowy – a raczej pseudodialogu, bo jedyne co byłam w stanie wydusić z siebie to spazmatyczny oddech, w mojej świadomości wciąż odbijały się nakolcowane słowa, przez które miałam cię znienawidzieć. I znienawidziłam. Na pięć miesięcy, tydzień i dwa dni.
Wystarczyła jedna wiadomość.
Bajzel w głowie zawsze posprzątam, ale teraz już wiem, serce nigdy się porządku nie nauczy.
Zepsułeś mi plan. Miałeś już nie brać udziału w moim życiu. Ale ty lubisz mieszać mi w głowie.  Uwielbiasz pojawiać się znikąd i donikąd potem odejść. Jednak nic nie poradzę. Czekam na Ciebie. Jesteś we mnie zameldowany, zawsze masz najwygodniejszy fotel, najsłodszą herbatę i najcieplejszy sweter. Kiedykolwiek zechcesz, możesz tu wrócić. Musisz tylko pamiętać, że przedsionki za każdym razem są bardziej odrapane, wszędzie kurz i coraz gorszy standard.  Robi się coraz ciszej, bo z każdą zachodzącą śmierdzącą ropą raną zabliźniają mi się usta, które nie chcą już mówić o tym co boli. Jest coraz ciaśniej, budują mi się kolejne warstwy muru z zastygłych emocji i uczuć, przez które nikomu już nie chce się przebijać.
Dlaczego to wszystko staje się teraz tak nieważne? Gdzie znajduje się ta siła, która pomaga wstać i ufać jeszcze raz? Serce, mimo, że żyjesz w chaosie znajdujesz w tym sens, jesteś mistrzem. To co dla rozumu jest sufitem, dla Ciebie zagraconą podłogą.
Tak, to jest jedno z tych uczuć, ponad wszystkie inne, kiedy wiesz, po prostu jesteś pewny, że ktoś jest Twoim dobrem doskonale komplementarnym.Razem tworzycie jedność. I wybaczysz, wszystko wybaczysz, bo wiesz, że tylko z nim czujesz się całością.
Wstaję. Idę. Do Ciebie. Przecież jesteś dla mnie szyty na miarę. Czekasz. Od godziny na ławeczce najbardziej oddalonej od ścieżki i przechadzających się strażników miejskich. 



piątek, 11 października 2013

17:35

Trzynaście minut. Tyle wystarczy mi, by dobiec na przystanek i złapać wcześniejszy miejski bezpośrednio na dworzec. 
Ledwo zsynchronizowałem ruch ręki otwierający drzwi sali z pędem mojego ciała, które wprost leciało na szybę drzwi wyjściowych z sali wykładowej.  Kurtka, biegiem.  W głowie bił mi tylko zegar odliczający sekundy do mojej śmierci. Śmierci z powodu Życia, które właśnie wsiada w pociąg i wyjeżdża na stałe. Wiedziałem, że nie dam rady. Nie zdążę zobaczyć, być może po raz ostatni miłości mojego życia. Nie być może. Na pewno. Jest uparta jak tabun rozhisteryzowanych jedenastolatek, które chcą iść do szkoły z pomalowanymi paznokciami. Jeśli zechce jechać i nie wrócić, to pojedzie i nie wróci. Nie wiedziałem, że się wyprowadza, ale teraz byłem pewien, że jeśli to robi, to przeze mnie. Siedziałem wykładzie z prawa spółek handlowych i rozwiązywałem piąte sudoku z rzędu, kiedy wibracje wiadomości przychodzącej zapowiedziały niechybny koniec. Wiadomość od: Aśka. ‘17:35, Dworzec Główny. Anka jedzie do Wrocławia z całym swoim życiem, rusz dupę i uratuj Ją sobie i nam, skończony palancie. ‘
Anka, siedemnasta trzydzieści pięć, Wrocław, uratuj.
A n k a,  W r o c ł a w.
A  N  K  A
Tylko tyle przedostało się do mojej świadomości. Wystarczająco tyle, by przewrócić moje życie i zburzyć wizję przyszłości. Aż tyle, do stracenia w jednej chwili. Zamroczyła mnie panika. Postawiło mnie w momencie. Zastrzyk paraliżującego strachu, że mogę jej już więcej nie zobaczyć, że może jej się przecież coś stać, może się wykoleić pociąg, mogę już jej więcej nie zobaczyć, mogą na ten pociąg napaść Indianie, mogę jej już więcej nie zobaczyć, znajdzie tam sobie jakiegoś chujopląta i mogę jej już więcej nie zobaczyć, kurwa! Łańcuch akcja-reakcja pobijał na głowę prędkość światła. Nie wiem kiedy wstałem, nie wiem jak wybiegłem, nie wiem jakie w tym momencie pokonałem rekordy z bycia zwykłą ciotą w pięcioboju emocjonalnym.
   Stałem przy oknie kierowcy i wyprzedzałem wzrokiem wszystko co było przed nami, spoglądając ukradkiem na licznik prędkości, modląc się, żeby tym razem siła wzroku mogła zadziałać i uda mi się przesunąć wskazówkę o jakieś trzysta kilometrów na godzinę więcej. Przez to wszystko zapomniałem, że przecież mogę do niej zadzwonić, zapytać i żądać od niej, żeby nie ważyła się przekraczać wejścia do wagonu. Jednak w momencie, gdy wpadłem na ten genialny pomysł stwierdziłem, że przecież moja-nie-moja Ania, jest przecież tą, a nie inną Anią i zdążyła mnie zablokować albo zmienić numer, w najlepszym wypadku po prostu wyłączyć komórkę.
Mimo to spróbowałem. Wybrałem pierwsze dwie cyfry. Telefon od razu wyświetlił mi jej imię. Nawet technika podpowiada, kto jest na pierwszym miejscu w życiu. Najpiękniejsze imię na świecie. Wcisnąłem zieloną słuchawkę. Nie chciałem zadawać pytania, dlaczego chce to zrobić. Doskonale wiedziałem.

ABONENT NIEDOSTĘPNY. PROSZĘ ZADZWONIĆ PÓŹNIEJ. 

Kurwakurwakurwajegomaćjapierdolekurwanie! Czy ona zawsze musi unosić się taką dumą? Damski honor, co jeszcze! Tak, pokaż tę urazę, pokaż swoją wyższość! Kurwa, bez sensu. Została mi tylko modlitwa, obojętnie do kogo, byleby podziałała. Nie zaginaj tym razem czasoprzestrzeni, komunikacjo miejska, dojedź na miejsce, Ania, komunikacja międzymiastowa niech jedzie bez Ciebie.
Sam sobie się dziwię jak mogłem być tak skretyniały. Jak mogę być tak skretyniały nadal, że pozwalam marznąć na dworcu i dać odjechać gdzieś wpizdu kobiecie, która tak dzielnie znosiła moje zjebane akcje, która mi przebaczała każdy mój chory wybryk, gdy mówiłem, że odchodzę, gdy wracałem z podkulonym ogonem, od której wymagałem rzeczy, o których samo pomyślenie powinno mnie kopnąć w jaja, kobiecie, o której nie myślałem podejmując pseudożyciowe decyzje, która jest dla mnie najlepsza. Aniusi, którą znam od dawna, ale nadal nie mogę znieść, że nie znam od zawsze. Wiem tylko, że ma być na zawsze. Tak, chcę, żeby była moją żoną, żeby była nią od dworca na wieczność. 
Jestem chujem.
Imbecylem.
Idiotą.
Skończoną łajzą, która powinna wić się z bólu i błagać o wybaczenie.
Ma rację. Niech jedzie, ja zostanę, niech jej życie będzie lepsze, ja tu się stoczę, poradzi sobie, ja nie poradzę, jej należy się szczęście, nie zasługuję na Nią.

Miałem w dupie bilet, kanarów, autobus pełen ludzi i to, że każdy gapi się na mnie. Wiem, wyglądam jak psychopata z szeroko otwartymi oczami, poczerwieniałymi od emocji i zapominania, że trzeba mrugać od czasu do czasu. Wiem, wyglądam jak przestępujący z nogi na nogę pedofil, który czeka pod podstawówką na koniec lekcji. Czułem, że byłbym szybciej pieszo mimo, że to sześć kilometrów stąd. Droga wydawała się nieskończonością, a czas pędził jak pojebany. Moje serce było już dawno na miejscu. Czekało tylko na nogi, żeby mogło się ruszyć. Nawet oczu nie potrzebowało. Znalazłoby cel w przeciągu chwili.
Chciałem zarobić jak najwięcej czasu. By starczyło, by przekonać ją, by ją zatrzymać, by powiedzieć jak ją kurwa, kocham, że jestem grzybem, hipokrytą na końcu łańcucha życiowego, pizdą, nie facetem.  Ja pierdole, ale to słabe. Ja jestem słaby. Jak denny harlekin dla niedoruchanych dewot, które myślą, że każdy facet powinien przeczytać dla nauki i bycia prawdziwym mężczyzną Pięćdziesiąt Twarzy Greya.
Zielone światło, piętnaście sekund, Jezu, nie jest zakorkowane, trzydzieści sekund! Nie ustępuj palancie tym cepom na pasach, jedź, kurwa, jedź szybciej, siedemnasta dwadzieścia siedem, moje życie się kończy! Kolejne światło zmienia się na zielone, nie waż się hamować, bo sam zaraz poprowadzę to gówno! Na przedostatnim przystanku nikt nie wsiadł, zarobiłem kolejne osiem sekund. Jeszcze dwie minuty i wysiadam.
Kolejne czterdzieści sekund dostałem przecinając skrzyżowanie w poprzek, chyba tylko instynktownie kręcąc głową, bo na pewno nic nie widziałem czy coś zaraz mnie stąd zmiecie czy tylko poturbuje. Jestem. Boże, który peron? Chuj, nieważne, znajdę ją. Gdzie jesteś, młoda? Gdzie jesteś, pokaż, że zrezygnowałaś, pokaż się, nie chcesz wyjeżdżać, wiem o tym, czuję to. Powiedz, że to był tylko żart, błagam. 

 W jednej chwili przekręcając głowę przez ułamek nanosekundy zauważyłem, że czyjeś oczy kłują iskierkami w moim kierunku i ledwo trafiły. Siedemnasta trzydzieści cztery, odwracam głowę.


 Nikt nigdy nie miał i nie będzie miał takich oczu jak ona tu i teraz.
Zielone, najzieleńsze, szklane od płaczu wlepione we mnie. Widać w nich całą gamę uczuć, mienią się ambiwalencją. Poraz pierwszy od dawna widzę je przede wszystkim ...zaskoczone. Tak. zaskoczone. I to nie-negatywnie. Zawsze ją zaskakiwałem, zadając cios.. Dopiero teraz mam porównanie. Zasługuję na ścięcie chuja, ale to teraz nieważne. Jej oczy. Przepełnione paniką i … chyba właśnie przechodzącym przez nie ledwo zauważalnym cieniem ulgi. Jestem, kochanie, po Ciebie. Zauważyłem, że w odpowiedzi Dwie Nadzieje mego życia pokrywają się smutkiem i rozpaczą. Boi się, widzę to. I przeprasza. Boże, za co ona mnie przeprasza? 
 Moje oczy pozostały wlepione w nią jak screen zrobiony w najpłaczliwszym momencie Titanica, gdy ta dziwka zajęła całe miejce na drzwiach od szafy skazując swego Romea na śmierć. Ja też umierałem. Czułem przyspawane porażką nogi do betonu. Jej oczy. Jej oczy, ich przejrzystość zakłócona przez brudne i porysowane okno pociągu, który właśnie wydał ostatni sygnał. Poczułem drgania podłoża.


poniedziałek, 7 października 2013

Czerwiec

Podciągnęła kolana pod brodę i bujając się rytmicznie, czekała. Czekała na falę bólu która miała dopiero nadejść. Nie trafiło, choć mogło, chociażby wtedy, kiedy te wszystkie padające w jej kierunku słowa uderzały w uszy jak grad na blachodachówkę, odbijający irytującym promieniowaniem w każdą komórkę jej ciała, przynosząc mroźny dreszcz nie do zniesienia. Nawet nie wtedy, gdy wracała do domu z miejsca, które nagle, odtąd, po zupełnym przebiegunowaniu będzie dla niej wspomnieniem początku najgorszego końca - nie, to jeszcze nie to. To dopiero nadejdzie. Przychodzi po czasie, kiedy zostaje się sam na sam z własnym umysłem, który miał rację. Zawsze ma. Teraz się dopomni, to będzie jego zemsta za nieposzłuszeństwo. Czas start, cierp.    
Była na to przygotowana. Miało wykarczować jej optymizm, zrównać z poziomem morza jej wolę istnienia. Czekała na skręt duszy, na skurcz oddechu, na wiotkość myśli, na marstkość czucia. Na pękający z gruchotem kręgosłup jej marzeń, który miał trzymać w pionie jej przyszłość, na poziomie jej życie. NIECH TO JUŻ PRZYJDZIE KURWA! Nie chcę już czekać, ta cisza mnie osłabia. Niech już będzie po wszystkim, niech umrę, niech wypalą mi się flaki, tylko niech już będzie po. Lecz przecież jasne, to tortura, to czekanie, ta niepewność. Taka głuchota przed pierdolcem. Tak, mózgu, zrób ze mnie papkę, niech mnie zemdli, niech wyrzygam serce, które i tak już zdycha w konwulsjach. Zniszcz mnie. Nie, on mnie zniszczył, ty mnie dobij, domęcz, zdewastuj, zdeformuj mi sumienie, posyp solą, polej denaturatem, grzeb tępym nożem w tych ranach, które mi naciął cietym i ostrym jak skalpel do potęgi Housa słowem. Będę się wykrwawiać wieki, niech i mi sępy wyżrą wątrobę. Ma uderzyć mnie to wszystko, całe zło i cierpienie świata, ból i zgrzytanie zębów, bród, smród i ubóstwo, sodoma i gomora, tsunami na Haiti, puszka Pandory, długość dźwięku samotności i World Trade Center. Przecież to, co powiedział mi prosto w twarz z całą zawartością kwasu i siarki jadem, śmierdzącą egoizmem na milę, to było nic. Fraszka, igraszka, zabawka blaszana. To z jaką rozkoszą zaciągał się piątym szlugiem i wraz z dymem puszczał w niepamięć każdą chwilę, którą poświęciłam dla niego, by wyciągnąć go z rozkładającego się bagna chemicznego uzależnienia od Niej, to było nic. Tępe odrętwienie. Słuchając nie słyszałam. Patrząc nie widziałam. Ślepa, głucha i rozklekotana. Rozumku, witam Cię na wojnie domowej, jesteś cwany, wiesz że największą krzywdę wyrządzę sobie ja sama. Ani On, ani nikt inny nie jest w stanie zdegradować mnie do poziomu ameby, idiotki o inteligencji muszli od kibla, jak tylko Ty, Rozumku.   
  Tylko neurony w mózgu, które obierają taką drogę, tak się łączą, by podarować Jej widowiskową karę za naiwność wobec serca na jaką stać Ją za każdym razem kiedy jest ociemniała i beznadziejna, bo zaczęły Ją rozpraszać jakieś latające rozkoszne robaczki w dolnej części podbrzusza. Cały czas te same.Ale nic nie przychodzi, Nic, najgorsze Nic na świecie. Dlaczego jest ciągle tak cicho? Bólu gdzie jesteś? Rozumie, czemu jak zwykle się spóźniasz?